Mam na imię Ewa, niedługo skończę 40 lat. Teraz, gdy myślę o swoim życiu, to jest mi smutno, bo przecież miało być inaczej, mogłam wiele osiągnąć, a drogi powrotnej już nie mam.
Dzieciństwa nie wspominam zbyt dobrze. Byłam zdolna, uczyłam się bardzo dobrze, brałam udział w różnych konkursach, plastycznych, polonistycznych, byłam w tym najlepsza!
W moim rodzinnym domu było źle, wciąż alkohol, awantury... Pamiętam siostrę, którą zabrano do Domu Dziecka, miała na imię Danusia. Nigdy już jej nie zobaczyłam, była młodsza ode mnie.
Obiecywałam sobie, że w moim dorosłym życiu będzie inaczej, ale się nie udało. Po ukończeniu podstawówki zdawałam egzaminy do ZSER w Bytowie, ale nie zdałam matematyki i musiałam zadowolić się zawodówką. Z czasem polubiłam tę szkołę. Na ubrania i podręczniki zarabiałam sama, zbierając jagody. Wolałam spędzać czas w lesie, niż w zaniedbanym domu, w którym nie okazywano mi uczuć. Jako dziecko nie słyszałam z ust moich rodziców "Kocham cię", "Jesteśmy dumni z ciebie"...
Nauka szła mi dobrze do momentu, kiedy najstarsza siostra zaprosiła mnie do siebie na Święta. Pojechałam i tam poznałam swojego przyszłego męża. I w ten sposób zakończyłam swoje życie, zanim jeszcze zdążyłam je rozpocząć...
Dlaczego nikt mi wtedy nie pomógł, nikt nie martwił się o moją przyszłość? Dlaczego byłam tak ślepa, przecież mogłam przewidzieć, że jeśli ktoś pije, to tego nie zmienię, ot tak nie przestanie. Byłam za młoda, miałam niespełna 18 lat.
Nie potrafię powiedzieć, dlaczego go nie zostawiłam (a dzieci jeszcze nie mieliśmy). Może dlatego, że w moim rodzinnym domu była straszna bieda, rozpadający się dom, a u niego jakby lepsze warunki, mieszkanie w bloku... No i wstyd przed powrotem do rodziców... I tak utknęłam w tym związku bez perspektyw.
Gdy miałam 20 lat urodziłam pierwsze dziecko. Miała na imię Marlenka. Była dla mnie całym światem. Była śliczna, mądra, podobna do mnie. Gdy miała niecałe pięć lat, utopiła się, a ja umarłam dla świata...